Na początku filmu zostajemy poinformowani, że ta historia jest prawdziwa oprócz wydarzeń, które się nie zdarzyły. Tak oto twórcy delikatnie zabezpieczyli się przed pytaniami widzów opierając opowieść na kawałku zaledwie życia słynnej Doris Duke, dziedziczki miliardowej fortuny, zwanej przez całe życie najbogatszą dziewczyną świata. To filantropka, szczególnie opiekowała się chorymi na AIDS, kolekcjonerka sztuki, wspierała kulturę Afroamerykanów, protestowała przeciw dyskryminacji. Każdej. Była także zapaloną ogrodniczką, hodującą najdziwniejsze rośliny świata. Dwukrotnie zamężna, miała też parę bardzo interesujących związków, m.in. z Errolem Flynnem, czy generałem Georgem S. Pattonem. Ostatnie 6 lat życia spędziła w towarzystwie swojego kamerdynera, Bernarda Lafferty’ego. Ale nie, moi państwo, nic z tych rzeczy, które w tym momencie wam przychodzą do głowy. Otóż związek był jak najbardziej platoniczny, Bernard Lafferty był gejem i jako taki idealnie rozumiał potrzeby artystyczne swojej chlebodawczyni. Zatrudniony niejako przez przypadek potrafi zdobyć po kawałku zaufanie Doris, wspiera i pomaga we wszystkim. Do tego stopnia staje się niezbędny, że po śmierci Doris, jako dziedzic fortuny i jedyny egzekutor jej ostatniej woli, rozsypał jej prochy do Pacyfiku. Sam zmarł trzy lata później i jego prochy też tam rozsypano. Właśnie część tej historii możemy zobaczyć w bardzo interesującej ekranizacji z roku 2006, której autorem jest Bob Balaban, a główne role zagrali Susan Sarandon i Ralph Fiennes. I dla tych dwóch gwiazd należy ten film zobaczyć. Trudno określić, które z nich jest lepsze, obydwoje czarują i zachwycają. Mnie jednak zauroczył Ralph, którego Bernard jest bardzo nieoczywisty, tajemniczy, powoli ukazujący swoje prawdziwe oblicze ale tak, że właściwie nie wiemy do końca: wyrachowany cwaniak czy uroczy dobry człowiek, któremu się poszczęściło?